poniedziałek, 28 listopada 2011

Człowiek, bez którego nie byłoby Metalliki...

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku czasem urywałem się na wagary i jechałem sobie stopem do Warszawy do dwóch sklepów - w jednym odbierałem płyty Klubu Płytowego "Razem", w drugim kupowałem kasety.
Oczywiście wówczas 99% kaset było tym, co teraz nazywamy piractwem, ale prawo na to pozwalało. Kaset było sporo, a że człek miał ograniczony bardzo dostęp do informacji o muzyce, to czasem brał w ciemno coś o czym np. przeczytał jedno zdanie w jakiejś gazecie. Wystarczyło, że było tam napisane, że zespół taki to a taki jest zespołem heavy metalowym - już się kupowało... Oczywiście pod warunkiem, że zostały fundusze z przewidzianych wcześniej zakupów...
I któregoś razu, po zakupie chyba W.A.S.P., Judas Praist i czegoś tam jeszcze została mi kasa. No i kupiłem "w ciemno" Kinga Diamonda jakąś kasetę...
Powrót do internatu nie pozwolił mi na zapoznanie się z tymi kasetami, bo nie miałem wtedy nawet walkmena... W internacie zbiegowisko, bo sporo osób lubiło heavy metal - i nabożne przesłuchiwanie kaset.
Nagle w magnetofonie ląduje kaseta Kinga Diamonda. Muzyka zaczyna się super! I wchodzi wokal... I tu konsternacja totalna! Jak takim głosem można śpiewać do takiej muzyki! Co to za ścierwo! Tego nie da się słuchać!!!
Takie były opinie wielu osób i początkowo moja. Jednak nigdy nie miałem na uszach klapek i dałem szansę temu zespołowi/panowi... I nie żałuję...
To dzięki Kingowi Diamondowi zrozumiałem, że można wykonywać coś "tradycyjnego" całkiem inaczej i to nadal może być zarąbiste. Nie miałem wówczas pojęcia, że ten gościu jest uznaną marką w świecie heavy metalu, że pomagał Metallice i że oni sami twierdzą, że bez niego nie byłoby ich zespołu...
I chyba dzięki niemu tak bardzo polubiłem wszelkie łączenie odmiennych gatunków muzycznych...
Kim Bendix Petersen (bo takie jest prawdziwe imię i nazwisko Kinga Diamonda) otworzył mi oczy na wiele rzeczy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz